środa, 5 marca 2014

figa z makiem

Bardzo chcieliśmy, z żoną, założyć własną siedzibę teatralną, takie wiejski sioło artystyczne. Znaleźliśmy idealne miejsce. Góry, chata z bali, podwórze ze stodołą na scenę, te klimaty. Okazało się, że właściciele umarli i przekazali je w spadku na rzecz Kościoła, który na szczęście był skłonny pozbyć się tej niezbyt ciekawej lokalizacji. Spotkaliśmy się z proboszczem. Nie przekroczyliśmy jeszcze progu plebani, gdy duchowny wyraził zaniepokojenie czy aby na pewno jesteśmy braćmi w wierze. "Do której parafii należycie?" Nogi się pode mną ugięły. O co mu chodzi, numer? W głowie kompletna pustka. Boże, nie wiem, nie pamiętam. To pewnie nici z transakcji... uratowała nas małżonka. No oczywiście, przecież ślub braliśmy w Kościele Środowisk Twórczych - uff! Egzamin zdany. Dobrze, że nie kazał nam recytować sześciu prawd wiary albo siedmiu grzechów głównych. Zawsze je myliłem. W trakcie dość długich, dobrze rokujących negocjacji, słusznej postury księżulo wyjawił nam skąd jego obawy. Otóż wszyscy w jego gminie a dokładnie 99 procent to katolicy. Tylko jedno domostwo zostało sprzedane i wprowadzili się jacyś wegetarianie. Na msze nie przychodzą, w pomarańczowych szatach biegają po lesie, śpiewają mantry i tańczą przy ognisku. Bo to tak jest - tłumaczył - najpierw nie je się mięsa, potem od wojska ucieka a w końcu wiarę się rzuca! Już wiedzieliśmy, że spowiedź nasza nie zakończy się rozgrzeszeniem. Gryzło nas sumienie, bo właśnie kilka miesięcy wcześniej rozpoczęliśmy dietę warzywną. Staliśmy się mniej wylewni. Widać wegetarianin człowiekiem wierzącym być nie może. Do końca wizyty było miło, chociaż trochę smutno. Wychodząc przeczytaliśmy na wizytówce, którą wręczył nam ojczulek: "Proboszcz ks. Józef Kiełbasa".